National Gallery - Canberra

Pamiętam swój pierwszy kontakt ze sztuką Aborygeńską. To było w 1989 roku, podczas mojego pierwszego pobytu w Australii. Sale Galerii Narodowej w Canberze, najważniejszej w całym kraju, przypominały bunkry i nie budziły mojego zachwytu. To był wtedy zupełnie inny sposób ekspozycji dzieł sztuki niż znany mi między innymi z Krakowa. Alix i Kerry zaciągnęli mnie do działu ze sztuką rdzennych Australijczyków.

– No i jak ci się podoba? – pytali.

– Byłem dyletantem w tym temacie.

Zupełnie mnie to nie porusza – odparłem.

Prymitywne malunki wykonane przez osoby, które nie znały perspektywy i miały problemy z proporcjami, uznałem za bohomazy. Jakby wszystkie te dzieła namalowały dzieci. Nawet kropkowe i kreskowe tło malowanych na korze drzewnej obrazów nie przyciągnęło wtedy mojego wzroku, choć takiego wypełnienia przestrzeni na pewno nigdy wcześniej nie widziałem. Porażka.

– To jest tak inne, że przy pierwszym kontakcie pozostaje poza możliwością zachwytu czy akceptacji. Po prostu nie rozumiem tych rysunków – dodałem.

Tak przynajmniej wtedy czułem, choć zdawałem sobie sprawę, że brak mi kontekstu kulturowego, umieszczenia tej sztuki w krajobrazie, miałem też bardzo blade pojęcie o Rdzennych Australijczykach. Ocknąłem się, kiedy kilka miesięcy później przejeżdżałem autobusem przez środek Australii. Już pierwsze kontakty z pustynią, ze wszędobylską trawą spinifex, z Aborygenami, pozwoliły mi na rewizję poglądów. Był to jednak proces powolny.

Fragment książki Marka Tomalika “Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia” National Geographic 2019

Zobacz również