Barrow Creek (Terytorium Północne)

Barrow Creek (Terytorium Północne)

Sztuka Rdzennych Ludów Australii była, i do pewnego stopnia jest nadal, związana z życiem codziennym, wypływa wprost z rytuałów, nie z potrzeb estetycznych. Przy kreacji malowideł silnie zaangażowany jest zmysł dotyku. Za przykład niech posłużą rysunki wykonywane na piasku palcem lub kijem. Są to oczywiście formy nietrwałe, jak tybetańskie sypane mandale. Podobne tworzą Indianie Navajo. Rdzenni Australijczycy nie mają potrzeby
utrwalania patykiem pisanych rysunków, bo to są jednorazówki, potrzebne do wydobycia treści w czasie obrzędów.

Zrozumiałem to, kiedy dotarliśmy do osady Barrow Creek, leżącej przy głównej drodze Stuart Highway, na północ od Alice Springs. Znajdował się tam niewielki pub wyklejony milionem wizytówek i innych gadżetów, wokół kręciły się dzieci z puszkami coca-coli i paczkami chipsów. Kobiety odwracały wzrok, a mężczyźni traktowali nas jak powietrze. Pretekstem do zatrzymania się w tym miejscu było zapytanie o drogę. Nasze najlepsze mapy nie wskazywały żadnej dróżki, którą moglibyśmy dotrzeć w pobliże góry, której szukaliśmy. Liczyłem na pomoc białych, obszedłem teren osady, ale nikogo nie wypatrzyłem.

– Szukamy podjazdu pod Mount Strezleki – zagadnął Rocket jednego z Aborygenów.

Stałem z boku i uważałem, że tracimy czas. Skąd mieliby słyszeć o niewielkiej górze położonej z dala od wędrownych szlaków, górze o tak obcej nazwie. I wtedy stało się coś dziwnego, czego do tej pory nie mogę sobie wytłumaczyć. Jeden z mężczyzn wstał ospale, wziął kij, zaczął malować kreski na piachu i mamrotać pod nosem. Na tyle jednak wyraźnie, że zrozumieliśmy, że mówił do nas.

– Pojedziecie dwadzieścia kilometrów dalej na północ. Po lewej stronie będzie góra, jak olbrzymi kopiec termitów. Trudno ją minąć – mówił, nie patrząc nam ani przez chwilę w oczy.

Nie chciał kontaktu wzrokowego, poza tym rysował mapę – jak się później okazało – bardzo precyzyjną.

– Zaraz za górą będzie zwykła furtka farmerska – mówił dalej.

– Otworzycie ją i dalej poprowadzi was droga. Waszą górę poznacie po zapachu – skończył, odłożył kij i butami starł mapę.

Szczęka opadła mi do ziemi. Dzięki jego wskazówkom Górę Strzeleckiego znaleźliśmy bez problemu. To był zupełnie odludny obszar; trzy kilometry od wierzchołka rozbiliśmy obóz. Dwa dni chodziliśmy po bardzo trudnym terenie. Męczył nas upał, trawa spinifex raniła nogi do krwi, nie dawały nam spokoju miliardy much. Górę zdobyliśmy, pomierzyliśmy i opisaliśmy. Odczuwaliśmy dreszcz odkrywcy. Została tam po nas metalowa tabliczka i butelka ze spisaną notatką, ukryta wśród kamieni na samym szczycie. Kiedy wchodziliśmy na szczyt, Valdiego, który został w obozie, odwiedził właściciel tych ziem. Zapytał, co robimy, ale nie przeganiał nas. Spieszyło mu się, bo złapał gumę i chciał na półflaku dojechać do cywilizacji. Na koniec krótkiej inspekcji powiedział:

– Nie wiedziałem, że na swojej ziemi mam Górę Strzeleckiego.

Kiedy przypominam sobie tę historię, mam niepewne przekonanie, że Aborygen od mapy na piasku intuicyjnie wyczuł nasze zamiary. Potraktował naszą podróż jako podążanie śladami Strzeleckiego, którego rozumiał jako Przodka. A to dla niego rzecz najwyższej wagi. To świętość. Chciał i musiał nam pomóc.

Fragment książki Marka Tomalika “Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia” National Geographic 2019

Zapowiedź wystawy w Galerii Bielskiej BWA + Jak znaleźć Górę Strzeleckiego w Australii? w Podroze.ONET.pl >>>

Zobacz również